Warnija - szlakami warmii (i mazur) - historia gleby, kontuzji i pierwszego DNF'a w ultra
O imprezie dowiedziałem się śledząc harmonogram brevetów na stronie brevety.pl - poszukując uzupełnienia mojego kalendarza startów po Pierścieniu Tysia Jezior. O prawidłowości swojego wyboru przekonał mnie Mirek Czapliński (V-ce Prezes Stowrzyszenia Warnija), z którym w lipcu jechaliśmy kawałek PTJ 610 w okolicach Świętej Lipki. Argumenty miał mocne, tym bardziej chciałem sprawdzić.
1. Przebieg
Pierwszy raz w życiu o północy startowałem w wyścigu. Nie wiedziałem jak mój organizm się zachowa. Podobnie jak przed startem w PTJ, bazę noclegową mieliśmy z Tatą w dobrze nam znanej Agroturystyce nad stawami, będącej częścią Łowiska Robinson - www.lowiskorobinson.pl - w miejscowości Ramsowo (okolice Barczewa).
Polecam to miejsce każdemu kto lubi spokój, wędkowanie i pyszne jedzenie. Super atmosfera, o którą dbają Darek i Marzena - pozwalając oderwać się od codzienności i wypocząć w kontakcie z naturą.
Zgodnie z prognozą, od około 01:30 (45km, Stary Olsztyn) rozpoczęła się ulewa. Burza była nad samym Olsztynem - jakieś 8km ode mnie. Deszcz zacinał, skrajnia drogi zmieniła się w strumień. Szybka akcja zakładania Endura FS260-Pro Adrenaline Race Cape II i jazda. Na tym etapie oświetlenie już słabiej sobie dawało radę. Dopuszczam jednak, że to nie wina lampki, a notorycznie parujących okularów. Niestety stosunkowo wysoka temperatura i woda spowodowały efekt sauny. Sprawdzona w bojach i skuteczna kurtka Endury jakkolwiek nie przepuszczała wody do środka, to tak samo jej nie wypuszczała. Przynajmniej nie w takich ilościach żebym się nie gotował w środku. Wiedziałem, że oddychalność kurtek przeciwdeszczowych pozostawia wiele do życzenia i tutaj jedynie mogłem empirycznie to potwierdzić. Co jakiś czas przecierałem okulary palcem i jechałem dalej. Powtórka z PTJ610 na odcinku przed Gołdapią. Po drodze minąłem kilku zawodników schowanych na przystankach. Jakoś sama jazda nie była dla mnie problemem, gdybym tylko lepiej widział. W oddali widziałem pojedyncze czerwone światełka, nie miałem wątpliwości, że to ktoś z naszego wyścigu. O tej porze i w takich warunkach niewiele osób wybrałoby rower jako środek transportu. Czerwone migoczące światełka stały się dla mnie celem do dogonienia. Tak się stało po kolejnych 15-20 minutach jazdy. Wyprzedziłem. Chociaż pewnie gdybym wiedział ile mnie to będzie kosztowało nie goniłbym.
Na 85km, po około 10 minutach od wyprzedzenia trójki ściganych zawodników, zaliczyłem upadek. Jak ? Jadąc lokalną drogą w pewnym momencie skończyły sie białe przerywane paski na prawym skraju asfaltu. Wobec słabego oświetelnia i przez to widoczności, dodatkowo ograniczonej przez zaparowane okulary nie zauważyłem, że droga lekko skręca w lewo i wpadłem w piaszczeste pobocze. Koło ugrzęzło wyrzucając mnie przez kierownicę. Pewnie nic wielkiego nie stałoby się gdyby mój lewy blok wypiął się. Jako, że postanowił pozostać w pedale, to powstały pewne naprężenia w i tak już kontuzjowanym kolanie (rekonstrukcja ACL). Licznik zamocowany do mostka łączącego końcówki lemondek urwał się, ale na szczęście wisiał na sznurku. Pozbierałem się dosyć szybko. Poprawiłem skrzywioną łapę klamkomanetki i z dużą obawą zrobiłem kilka przysiadów żeby ocenić stan kolana. Było ok - adrenalina, wiadomix. Ludzie ze złamaniem otwartym potrafią chodzić, a co dopiero jakieś tam srele ACeLe. W czasie zbierania się minęła mnie grupka, którą wcześniej tak goniłem. Zatrzymali się pytająć czy nie potrzebuję pomocy. Cholernie budujące są takie chwile. Empatia i chęć pomocy bierze górę nad testosteronem i duchem rywalizacji.
Wsiadłem na rower i ruszyłem. Dosyć szybko odkyłem, że straciłem 3 najlżejsze przełożenia z tyłu. Mogłem wrzucać te biegi, ale słyszałem jak wózek przerzutki ociera o szprychy. Było jasne, że hak przerzutki dostał strzała - na szczęście tylko się wyginając. Miałem zapasowy, ale wymiana na poboczu w ulewie trwałaby w nieskończoność. Licznik niestety mógł tylko wisieć na sznurku i musiałem w czasie jazdy łapać go i podglądać trasę. Upierdliwe. Jadąc testowałem też kolano. Pedałowałem w przeróżny sposób żeby ocenić czy jakieś kąty/moce etc. nie dają bólowych objawów. Generalnie czułem, że coś się z kolanem wydarzyło, ale nie miałem jednoznacznego potwierdzenia, że jest uraz i nie mogę dalej jechać, ufff...
Dotoczyłem się koło 3:40 nad ranem do PK#1 Dobre Miasto (100km). Punkt zorganizowany był w serwisie rowerowym. Panowie bardzo sprawnie wymienili mi hak, a nawet wyprostowali ten zdjęty - na pamiątkę, bo raczej wytrzymałości już mieć nie będzie. Wymodziliśmy też coś wspólnymi siłami z mocowaniem licznika. Punkt ten oferował poza ciepłymi napojami, batonami, bananami, także przepyszne gofry wypiekane na miejscu. Genialny pomysł. Po naprawie roweru postanowiłem dać sobie 20-30min na odpoczynek przed dalszą drogą. Dostałem ostrzeżenie od losu i wiedziałem, że dalej trzeba już asekuracyjnie. Cieszę się, że poczekałem bo chwila odpoczynku spowodowała, że kolano zaczęło puchnąć. Oczywiście nie cieszę się z tego, że miałem takie objawy. Cieszę się z perspektywy czasu, że zacząłem to odczuwać na punkcie. Gdybym od razu ruszył pewnie kolano spuchłoby jak balon i poczułbym dopiero za kolejne 50-100km i nie wiadomo z jakimi konsekwencjami.
Około godziny 4:00 zgłosiłem organizatorom DNF, dałem znać Tacie i koło 6ej rano jechałem już w kierunku Warszawy.
2. Temat kolana
Zaraz po weekendzie zgłosiłem się do mojego sprawdzonego fizjoterapeuty - Lech Okurowski - celem sprawdzenia co tam się mogło stać. Do czasu wizyty chłodziłem, trzymałem powyżej miednicy, ale normalnie stawałem i nie odciążałem. Dla pewności zrobiłem MRI. Na szczęście więzadła i łąkotki całe. Nic z rekonstrukcji z 2019 nie puściło. Brawo ORTOMEDYK i dr Kamil Kałowski.
Resztę sierpnia i wrzesień wrzuciliśmy na luz z treningami. Taka była sugestia Pana Doktora. Nie byłem szczęśliwy, bo marzył mi się jeszcze wrześniowy brevet Końskie Harce z fajnymi podjazdami. Cóż, jeszcze będzie okazja.
3. Podsumowanie