„MPP to nie jest impreza dla każdego, pomimo, iż każdy może się zapisać”
🤔postanowiłem to sprawdzić
1. Dzień & Noc #1
Start wspólny 155 uczestników w sobotę 9.9.23 o 09:00 spod latarni morskiej w Helu- w eskorcie policji - jak się okazało tylko do pewnego momentu. Kolega Marcin (PKO Team), gdy tylko zniknęła policja, pognał z koniną, która urządziła sobie gonkę 40+ kmh.
Tuż przed urwaniem się policji spotkałem Edytę (też PKO Team🫣) i trzymaliśmy się razem do Krokowej (ca. 54km), gdzie miałem swój pierwszy przystanek na tankowanie. Generalnie postoje miałem rozpisane co ok. 50km - wyliczyłem, że przy temperaturze powyżej 20℃, na tyle wystarczy mi wody w 2x 950ml bidonach. Moje zużycie płynów jest znaczne i częstotliwość postojów uderza niestety w wynik. Uniknięcie bomby było jednak celem nadrzędnym w myśl zasady: Ultra nie wygrasz w trakcie pierwszych 10 godzin, ale przegrać możesz. Z Edytą złapaliśmy się po ok. 30km, żeby ponownie na 106km się rozstać z racji mojego kolejnego postoju. Takie życie.
Noc w tempie 20kmh była ciężka, właśnie przez tak niską prędkość. Asfalty chociaż kiepskie to pozwoliłyby na średnią 24-25kmh, a wyższe HRy lepiej by mnie dogrzewały. W grupie jednak bezpieczniej, a w nocy przy ograniczonej widoczności tym bardziej. Tak doturlaliśmy się do Golubia Dobrzyń (356km) o 2:40. Kolejny Orlen, kolejne warstwy, ciepły gulasz, naprawa koła Łukasza. Duży szacun dla obsługi stacji za ogarnięcie tego co się tam działo. Wataha wygłodniałych i wychłodzonych kolarzy zmiotła wszystko co ciepłe.
Kolejny na mojej liście miał być Shell w Czernikowie. Jednak zespołowo odpuściliśmy odjeżdżanie 5km od trasy. Po drodze zrobiliśmy 15min power-nap'a na przystanku przy drodze. Przejeżdżające samochody i szczekające w oddali psy nie pozwoliły się zdrzemnąć, ale oczy odpoczęły i zaskakująco dużo taka przerwa mi dała. Nigdy wcześniej nie robiłem takich przerw. Co ciekawe efekt poczułem dopiero po 30min od wznowienia jazdy, a nie zaraz po ruszeniu w dalszą drogę.
2. Dzień & Noc #2
Droga z Włocławka w kierunku Ozorkowa (530km) to czas analiz i kalkulacji, niskie tempo z nocy trochę się do nas przykleiło i już czułem, że psychicznie nie dam rady jechać w tej grupie. Pogadaliśmy z Edytą i ustaliliśmy, że ciśniemy w swoim tempie. Widzieliśmy też, że za nami jedzie Marcin, który do nocy był przed nami, ale we Włocławku postanowił skorzystać z noclegu. Chcieliśmy się złapać i połączyć siły bo poziom wytrenowania mamy podobny. Temperatura rosła, oscylowała wokół 30℃. Konsumpcja płynów tym samym znacznie wzrosła, węgle trzeba było też już mocniej ładować. Ja czułem się jak ryba w wodzie - to było nic po tegorocznym Beskidzkim Zbóju kiedy 50% dnia temperatura przekraczała 35℃, a był to wyścig górski. Nie rozumiałem dlaczego mam tyle energii po nieprzespanej nocy, ale cieszyłem się tym faktem. Trochę nam się ekipa rozjechała. Na stację CricleK w Ozorkowie o 12:50 wjechałem sam. Za chwilę wjechał Tomek, a niedługo po nim Łukasz. Ostatni odcinek niestety doprowadził Edytę do rezygnacji z dalszej jazdy - odświeżyła się kontuzja stopy. Ciężka decyzja w połowie dystansu, ale bardzo rozsądna biorąc pod uwagę zdrowie i potencjalne szkody. Na stację wkrótce wjechał też Marcin, chwilę pogadaliśmy i poleciał solo dalej. Ja musiałem odnowić warstwę smaru na tyłku. Pielucha nabierała coraz bardziej krwistego koloru. Upał wypompował energię, ale żadna bomba nie dopadała. Jedzenie i picie w opór jednak się sprawdzało. Razem z Tomkiem i Łukaszem ruszyliśmy dalej - chociaż pojawiały się na tym etapie pomysły żeby przespać najgorętsze godziny dnia i ruszyć za 3h kiedy temperatura się obniży. Wiedzieliśmy jednak, że pewnie i tak nie uśniemy, a zegar niemiłosiernie tykał.
BP w Łasku (579km) zaliczyliśmy o 16:20. Jechało się nam dobrze, chociaż mimo 3-osobowego zespołu tak naprawdę jechaliśmy solo. Panowie na gravelach nie mieli doświadczenia w jeździe w grupie, na kole, dawania zmian, ostrzegania, utrzymywania możliwie stałej kadencji. Bezpieczniej było jechać w pobliżu siebie, niż za sobą. Szkoda, bo mogliśmy zaoszczędzić trochę czasu. Kolejny postój o 19:30 to Orlen w Kleszczowie (640km) - najbogatszej gminie w Polsce (kopalnia węgla brunatnego Bełchatów). Stacja została "wypatroszona" z jakiegokolwiek jedzenia stałego. Przemiły Pan z obsługi znalazł 3 zasuszone bułki, do których nie miał już parówek, więc i tak poszłyby do kasacji. Podgrzane i polane sosami z resztką kabanosów Łukasza smakowały wybornie. Kolejne smarowanie dupska mieszaniną kremu z krwią, częściowe przebieranie i... Łukasz podjął decyzję o rezygnacji. Wizja podjazdów wobec ówczesnego zmęczenia wydrążyła dziurę w jego głowie. Głowa to jednak Twój największy przeciwnik, z którym targujesz się przez większość czasu. Przegrałem taką walkę podczas Pięknego Zachodu w tym roku. Znam ten ból. Dzień "po" jest największy.
W drugą noc wjechaliśmy już tylko z Tomkiem. Szybka ciepła herbata na stacji Oltan w Kodrąbiu ( 670km, 22:00) - na wysokości Radomska, co oznaczało, że zbliżamy się do Parku Krajobrazowego Orlich Gniazd i zaczynają się górki. Tomasza mocno morzył sen i w Karlinie na przystanku zaliczyliśmy 15min power-nap. Tomek tylko zamknął oczy i już chrapał - a ja przez to ponownie nie zasnąłem, ale także ponownie takie 15min dodało mi energii i świeżości. Górki zbiły średnią prędkość do 15-18kmh co bardzo denerwowało, ale noc sprawiała, że nie mogliśmy w pełni korzystać ze zjazdów jednocześnie nie ryzykując wywrotką. Slovanft w Bystrzanowicach był już zamknięty, a odjeżdżanie 8km od trasy do Ogrodzieńca nie wchodziło w grę - niska temperatura pozwalała na oszczędne gospodarowanie płynami. W okolicach Ryczowa zaliczyliśmy jeszcze jeden i ostatni 10min power-nap - na przystanku, no bo gdzie indziej? W poniedziałek 11.09. o 06:00 wjechaliśmy na CirlcleK do Olkusza (800km). Sprawdziłem pozycję Marcina i okazało się, że ponownie zdecydował się skorzystać z noclegu w Kluczach przed Olkuszem.
3. Dzień #3 i ostatni
W Olkuszu poświęciliśmy godzinę na śniadanie, przebieranie, smarowanie i... kolejkę do toalety. To była kolejna stacja na liście wielu uczestników - zaraz przy trasie i obok McDonalda.
O 7:00 ruszyliśmy z Tomkiem w kierunku gór. Mój plan zakładał, że Olkusz opuszczę o 02:00, tak więc miałem 5h opóźnienia. Gratulowałem sobie w myślach, że prawidłowo oceniłem swój plan jako nierealny. Mówiłem już, że głowa to wredna łajza ? Nie wiem co się stało, ale od Olkusza poczułem nową moc. Jakby ktoś mi podał kofeinę i to dożylnie. Noga podawała, jasno i sucho, więc na zjazdach dokręcałem. Tailfin płakał, ale nie miał wyjścia - musiał wytrzymać to wszystko. Gnałem i w myślach modliłem się "żeby tylko nie zaliczyć gleby". Pierwsze wzniesienia przed Wadowicami pokazały mi moje miejsce w szeregu i umocniły w przekonaniu, że nie ma sensu targać do mety całego szpeju. Wiedziałem już, że trzeciej nocy nie będzie i część sprzętu zgodnie ze scenariuszem, który miałem w zanadrzu, mogę wysłać InPostem z Wadowic do domu. Jest to całkowicie zgodne z zasadami samowystarczalności i nie jestem jedyny, który tak postąpił. Odpuściłem też BP w Zagórzu i tym sposobem dojechałem o 9:50 do BP w Wadowicach (862km) po drodze mijając kilku uczestników. W Wadowicach z 7,5kg ekwipunku zrobiło się ca. 4kg - nie wszystko wysłałem, część przecież zjadłem po drodze. Z późniejszych rozmów z obserwatorami mojej kropki wynikało, że wysiłki te były widoczne w statystykach i powoli awansowałem w tabeli wyników. Co absolutnie mnie nie interesowało w trakcie jazdy. Wystartowałem żeby zmierzyć się ze swoimi słabościami i wspomnianą łajzą siedzącą w głowie. Smarowanie dupska niewiele już dawało, a widok krwi na palcach nie pomagał, dlatego ostatni raz to zrobiłem. Dodatkowo zmęczenie i adrenalina chyba odcięły częściowo przewodnictwo nerwowe z tamtych okolic i już nie bolało. Z jednej strony to dobrze, z drugiej nie chciałem żeby stan ten pozostał ze mną na zawsze. Dojechał do mnie Tomek, który troszkę oszczędniej pokonywał trasę od Olkusza. Razem zrobiliśmy ściankę przy zaporze Świnna Poręba i o 12:00 zaliczyliśmy stację w Suchej Beskidzkiej (891km). Planowo miałem tam być o 8:00, zatem moje opóźnienie względem planu stopniało z 5h do 4h na odcinku 90km w terenie górzystym. To mnie dodatkowo napędzało, ale i przerażało bo moja motoryka po dwóch nieprzespanych nocach nie była najlepsza. Niestety od tego momentu zgubiłem Tomka, jak się okazało zgubił trasę i musiał się nadrabiać. Przez chwilę jechałem w pobliżu Krzysztofa, którego straciłem z horyzontu na podjazdach makowskich w okolicy Jabconiowej. Odpuściłem dwie kolejne stacje w Naprawie i Rabie Wyżnej. Temperatura po raz kolejny przekraczała 25℃, to nie była dobra decyzja - zasuszyłem się. Tyle godzin panowałem nad tematem, a 50km przed metą kręciłem z zaschniętymi ustami. Brawo ja! Koncertowo sobie podciąłem skrzydła. Dodatkowo przestawała mi działać lewa klamkomanetka. Żeby zmienić bieg na wyższy musiałem najpierw podciągnąć klamkę hamując przednim hamulcem i dopiero wypchnąć ją w prawo. Czułem jak wizja ręcznego zrzucania łańcucha przed każdym podjazdem i z powrotem na zjazdach staje się faktem. FUCK! - "to se ku...a polatałem". W takim właśnie klimacie o 15:45 dotarłem do Czarnego Dunajca (960km). Czułem, że bomba wdrapuje się po moich plecach, zachęca do dłuższego postoju, odpoczynku przed ostatnimi wspinaczkami za Poroninem, a przed Murzasichlem. Uzupełniłem płyny, zjadłem hot-doga i 7days'a. Pokazując środkowy palec bombie - a może to był kierowca białego passata, który mnie potrącił lusterkiem ? 🤔 - ruszyłem dalej. Na tym etapie byłem już tylko 1,5h poza planem. To napędzało i pomagało walczyć z głową i bombą, która nie odczytała mojego znaku i dalej ze mną jechała - hmmm, czyli jednak to był kierowca... Jadłem wszystko co miałem. Żel za żelem, ostatni mały serek-parmezanek, żeby dołożyć tłuszczy poza węglami. Piłem - wręcz wlewałem w siebie elektrolity. Podjazdy powyżej 10% piekły niemiłosiernie. Długi podjazd przed miejscowością Ratułowy wyrył się w moich mięśniach. Mimo to odpuściłem Orlen w Poroninie - nie chciałem dociążać się płynami, wiedziałem, że w Murzasichlu mam Lewiatan. Przynajmniej na tamtym etapie w to wierzyłem. Mimo odchudzenia ekwipunku i wysuszenia zapasów było ciężko. Ścianka 18% pod hotelem Kasprowy wyzygzakowana, ale podjechana. To cholernie cieszyło, dodawało wiary. Efekty tankowania kalorii i elektrolitów nadeszły w idealnym momencie. W Murzasichlu (987km, 17:21) miał być Lewiatan, niestety nie odnalazłem, zatankowałem płyny w jakiejś pizzerii. Dwie butelki 0,25L zimnej wody wylałem na głowę, ostatnie podjazdy zagotowały nie tylko nogi, ale i czerep. Byłem tylko 25min poza moim nierealnym przecież planem. A może jednak realnym? wtedy przeleciało mi to przez myśl. Sam się w myślach skarciłem. Wiedziałem już, że najgorsze za mną, że za chwilę przyjemny 4km zjazd i ostatni 5km umiarkowany (5-6%) podjazd do mety w schronisku Głodówka. Śladu po bombie nie było, energia i szaleństwo za to były. Odświeżony zimną wodą mknąłem 50kmh na wspomnianym zjeździe. Rozpoczął się ostatni podjazd, chciałem dokręcić na koniec żeby udowodnić sobie, że byłem w błędzie i źle oceniłem realność planu.
Ciągłe zakłady z własną głową - wieczne kasyno. Stanąłem w korby żeby trochę podciągnąć moc i w tym momencie poczułem 2 ostre strzały w prawym przywodzicielu - od pachwiny do kolana. Skurcz! na ostatniej prostej, 4km przed metą. Zasrany skurcz... Masakra, energia jest, psycha jest, a tutaj skurcze. Przecież piłem elektrolity, soliłem bidon. O co chodzi? Odpuściłem wstawanie, zmieniając kadencję i biegi po 57h i 12min dojechałem na granicy skurczu do mety - ostatecznie będąc 67-y i wyprzedzając plan o 12min. Miałem siłę i motywację jechać dalej. Nie miałem bomby, nie trząsłem się z wyczerpania, nie chciałem skakać w przepaść, nadal mogłem patrzeć na rower i nie przeklinałem swojej decyzji o starcie.
Sprawdziłem tezę z motto wyścigu. Czy czuję się z tego powodu wyjątkowo? raczej nie. Czy pojechałbym ponownie? tak. Czy kiedyś to zrobię? na pewno!
4. Podsumowanie i wnioski
- Cele. Nadrzędnym celem było ukończenie dystansu 1000km - rekord życiowy. Idealnie jeżeli udałoby się w limicie czasu (72h). O realizacji "nierealnego" planu nawet nie myślałem. Mimo to zrealizowałem to w ponad 100% przyjeżdżając na metę 12min przed planem - to jest największy mój sukces w ultra. Ciekawostka: Wjeżdżając na metę myślałem, że jestem 1h17min poza planem - przez błąd w formule w excelu, który wykryłem dopiero dzisiaj pisząc ten post (15.10.23) - miłe zaskoczenie 😎 Mikro-celem było podjechanie wszystkiego z siodła - po Beskidzm Zbóju uwziąłem się na podjeżdżanie, deptanie i zyzgzakowanie, ale z siodła. Cieszę się, że to także zrealizowałem.
- Czas jazdy: brutto= 57h12min; netto= 45h40min -> postoje = 11h32min (~20%) => jak zwykle za dużo. Czas brutto pierwszego zawodnika to 36h25min. Brak snu przez 2 noce pod rząd jest wyzwaniem, ale "robialnym". Niepozorne power-nap'y ładują baterie nawet jeżeli nie zaśniesz. Wybierać w przyszłości alternatywne stacje i sklepy do tych oczywistych, które wybierze większość - oszczędzę czas i nerwy.
- Ubrania. Niepotrzebnie wiozłem sporo rzeczy - teraz już to wiem. Wiem też, że 200-300km trasy można praktycznie bez żadnego ekwipunku zrobić. Rapha Brevet Insulated - mega uniwersalna. Pedaled nogawki - trochę za ciepłe na >10C, za to Assos nogawki 3/4 - idealne, tak samo jak rękawiczki Assos spring/fall długie - w nocy mistrzostwo. Oksy Oakley Sutro photochromatic - warto wydać na to kasę. Bibsy Assosa GTO i GTC - nie miałem lepszych na tyłku - piszę to świadomie mimo ran wyrytych przez GTC, ale to z mojego błędu - trzeba zabierać używane na takie dystanse i będzie git.
- Bikefitting. Jedyny problem to buty - Shimano XC902 Sphyre - poprzedni model w tym samym rozmiarze dał się dobrze ustawić i nie był za duży. Ten model zostawia sporo luzu, ciężko ustawić (kliny, podkładki etc.) i ostatecznie jakiś ucisk na nerw miałem - po 5 tygodniach nadal nie czuję części dużego palca prawej stopy. Poza tym pozycja super ! nic nie zmieniam
- Suplementacja. Ładowanie węgli i białka na stacjach sprawdziło się bardzo dobrze. Gdzie tylko się dało 7days/kanapka + pitny jogurt + monster z cukrem! Dodatkowo żele SIS i przed nocą kawa. Woda i własne elektrolity. Nic więcej nie potrzeba - no może trzeba pamiętać żeby pić i czasami wdusić z rozsądku w siebie żel. Ciepły posiłek jak były warunki, czas i przede wszystkim jak był dostępny. Łączny koszt jedzenia i picia na stacjach zaskoczył: 580 PLN. Skurcze to efekt zaniżonej dawki elektrolitów - stosowałem zbyt duże rozcieńczenie. De facto spożywałem hypo-tonik, a nie izotonik. Dzięki temu byłem bardzo dobrze nawodniony, ale sole mineralne sukcesywnie wypłukiwałem. W upalnych chwilach stosowałem podwójną dawkę, ale wtedy co 7-10km musiałem robić pit-stop żeby nerki pozbyły się zbyt dużej ilości elektrolitów z organizmu (2x dawki = hipertonik). Wydaje się to proste do naprawy.
- Sprzęt spisał się wyśmienicie. Sam rower i jakość serwisu przedstartowego super! Opony i dętki przejechały cały sezon i widać dalej mają ochotę śmigać. Tailfin mistrzostwo! nic się nie buja, dostęp jest łatwy i szybki bez konieczności wyjmowania wszystkiego żeby dostać się do dna.
Rower: Pinarello Paris MY'21, Ultegra mechaniczna R8000, łańcuch DuraAce, Momum Ceramic Wax, owijka ENVE, siodło MOST, kiera + aero PRO ski bend
Koła: Fulcrum ALU 42mm, piasty Fulcrum, opony GP5000 + dętki - najtańsze decathlon 😎, 8k nalotu w chwili startu
Oświetlenie: MOON Storm PRO, Bontrager ION + Flare RT, Garmin Varia, zapas Lezyne na CR2032, czołówka Nitecore
Nawigacja i sensory: Garmin Edge 830, HRM PRO+, Garmin Rally XC200
Torby: Tailfin, Apidura Race Top Tube Long, Apidura Food Pouch + drugi paśnik od organizatorów MPP z pakietu startowego