środa, 18 października 2023

2023/09 - Maraton Północ Południe / 1 002km / 9 000m ⬆️

 

„MPP to nie jest impreza dla każdego, pomimo, iż każdy może się zapisać”
                               

                               🤔postanowiłem to sprawdzić 


1. Dzień & Noc #1

Start wspólny 155 uczestników w sobotę 9.9.23 o 09:00 spod latarni morskiej w Helu- w eskorcie policji - jak się okazało tylko do pewnego momentu. Kolega Marcin (PKO Team), gdy tylko zniknęła policja, pognał z koniną, która urządziła sobie gonkę 40+ kmh.

na starcie z Marcinem (PKO Team)

Tuż przed urwaniem się policji spotkałem Edytę (też PKO Team🫣) i trzymaliśmy się razem do Krokowej (ca. 54km), gdzie miałem swój pierwszy przystanek na tankowanie. Generalnie postoje miałem rozpisane co ok. 50km - wyliczyłem, że przy temperaturze powyżej 20℃, na tyle wystarczy mi wody w 2x 950ml bidonach. Moje zużycie płynów jest znaczne i częstotliwość postojów uderza niestety w wynik. Uniknięcie bomby było jednak celem nadrzędnym w myśl zasady: Ultra nie wygrasz w trakcie pierwszych 10 godzin, ale przegrać możesz. Z Edytą złapaliśmy się po ok. 30km, żeby ponownie na 106km się rozstać z racji mojego kolejnego postoju. Takie życie. 

z zawsze uśmiechniętą Edytą na ca. 90km trasy; fot. organizator

Jazda przebiegała zgodnie z założeniami - może poza ilością czasu na postojach. Tankowałem, jechałem, tankowałem, jechałem. Jakkolwiek trasę miałem dobrze rozpracowaną pod kątem przewyższeń to muszę przyznać, że Kaszuby zaskoczyły mnogością mniej lub bardziej piekących wzniesień. Dzień #1 zakończyłem na Orlenie w Kwidzyniu (258km), gdzie musiałem wymienić baterie w pomiarze mocy i chwilę pobiesiadowałem z racji lekkiej bomby. Tam też ponownie połączyliśmy siły z Edytą i jej małym team'em, który zebrała po drodze. Czekał nas odcinek ok.100km do Golubia Dobrzyń - w nocy, bez sklepów i stacji po drodze. O 21:40 ruszyliśmy w składzie: Edyta, drugi Maciek oraz Tomek i Łukasz na gravelach.

Kwidzyn - chwila oddechu; fot. organizator

Noc w tempie 20kmh była ciężka, właśnie przez tak niską prędkość. Asfalty chociaż kiepskie to pozwoliłyby na średnią 24-25kmh, a wyższe HRy lepiej by mnie dogrzewały. W grupie jednak bezpieczniej, a w nocy przy ograniczonej widoczności tym bardziej. Tak doturlaliśmy się do Golubia Dobrzyń (356km) o 2:40. Kolejny Orlen, kolejne warstwy, ciepły gulasz, naprawa koła Łukasza. Duży szacun dla obsługi stacji za ogarnięcie tego co się tam działo. Wataha wygłodniałych i wychłodzonych kolarzy zmiotła wszystko co ciepłe.

Kolejny na mojej liście miał być Shell w Czernikowie. Jednak zespołowo odpuściliśmy odjeżdżanie 5km od trasy. Po drodze zrobiliśmy 15min power-nap'a na przystanku przy drodze. Przejeżdżające samochody i szczekające w oddali psy nie pozwoliły się zdrzemnąć, ale oczy odpoczęły i zaskakująco dużo taka przerwa mi dała. Nigdy wcześniej nie robiłem takich przerw. Co ciekawe efekt poczułem dopiero po 30min od wznowienia jazdy, a nie zaraz po ruszeniu w dalszą drogę. 

 
Bobrowniki-Polichnowo, 06:30 - dla takich widoków warto się spocić

W niedzielę 10.09. o 08:08 wjechaliśmy na Orlen we Włocławku (427km). 45min daliśmy sobie na ogarnięcie toalety, szybkie śniadanie, przebieranie i ruszyliśmy dalej. Dzień miał być bardzo ciepły - i był. Zmęczenie dawało o sobie znać, zmarnowałem jedną soczewkę kontaktową podczas zakładania - warto mieć kilka w zapasie, sytuacja powtórzyła się w Olkuszu. Smarowanie tu i tam, zmiana spodni, podładowanie powerbanku i jazda. Niestety dupsko przez noc zostało zatarte przez dosyć nowe bibsy Assos GTC - 3 cykle jazdy i prania to zdecydowanie za mało. Gacie muszą być już dobrze przetarte i dobrze zmiękczone na takie trasy. Łudziłem się, że gruba warstwa Assos Chemois Creme zakryje sączące się rany. Moje złudzenia boleśnie zweryfikowała rzeczywistość kolejnego dnia...

wtaczając się do Włocławka; fot.organizator

2. Dzień & Noc #2

Droga z Włocławka w kierunku Ozorkowa (530km) to czas analiz i kalkulacji, niskie tempo z nocy trochę się do nas przykleiło i już czułem, że psychicznie nie dam rady jechać w tej grupie. Pogadaliśmy z Edytą i ustaliliśmy, że ciśniemy w swoim tempie. Widzieliśmy też, że za nami jedzie Marcin, który do nocy był przed nami, ale we Włocławku postanowił skorzystać z noclegu. Chcieliśmy się złapać i połączyć siły bo poziom wytrenowania mamy podobny. Temperatura rosła, oscylowała wokół 30. Konsumpcja płynów tym samym znacznie wzrosła, węgle trzeba było też już mocniej ładować. Ja czułem się jak ryba w wodzie - to było nic po tegorocznym Beskidzkim Zbóju kiedy 50% dnia temperatura przekraczała 35, a był to wyścig górski. Nie rozumiałem dlaczego mam tyle energii po nieprzespanej nocy, ale cieszyłem się tym faktem. Trochę nam się ekipa rozjechała. Na stację CricleK w Ozorkowie o 12:50 wjechałem sam. Za chwilę wjechał Tomek, a niedługo po nim Łukasz. Ostatni odcinek niestety doprowadził Edytę do rezygnacji z dalszej jazdy - odświeżyła się kontuzja stopy. Ciężka decyzja w połowie dystansu, ale bardzo rozsądna biorąc pod uwagę zdrowie i potencjalne szkody. Na stację wkrótce wjechał też Marcin, chwilę pogadaliśmy i poleciał solo dalej. Ja musiałem odnowić warstwę smaru na tyłku. Pielucha nabierała coraz bardziej krwistego koloru. Upał wypompował energię, ale żadna bomba nie dopadała. Jedzenie i picie w opór jednak się sprawdzało. Razem z Tomkiem i Łukaszem ruszyliśmy dalej - chociaż pojawiały się na tym etapie pomysły żeby przespać najgorętsze godziny dnia i ruszyć za 3h kiedy temperatura się obniży. Wiedzieliśmy jednak, że pewnie i tak nie uśniemy, a zegar niemiłosiernie tykał.

stop na BP w Łasku

BP w Łasku (579km) zaliczyliśmy o 16:20. Jechało się nam dobrze, chociaż mimo 3-osobowego zespołu tak naprawdę jechaliśmy solo. Panowie na gravelach nie mieli doświadczenia w jeździe w grupie, na kole, dawania zmian, ostrzegania, utrzymywania możliwie stałej kadencji. Bezpieczniej było jechać w pobliżu siebie, niż za sobą. Szkoda, bo mogliśmy zaoszczędzić trochę czasu. Kolejny postój o 19:30 to Orlen w Kleszczowie (640km) - najbogatszej gminie w Polsce (kopalnia węgla brunatnego Bełchatów). Stacja została "wypatroszona" z jakiegokolwiek jedzenia stałego. Przemiły Pan z obsługi znalazł 3 zasuszone bułki, do których nie miał już parówek, więc i tak poszłyby do kasacji. Podgrzane i polane sosami z resztką kabanosów Łukasza smakowały wybornie. Kolejne smarowanie dupska mieszaniną kremu z krwią, częściowe przebieranie i... Łukasz podjął decyzję o rezygnacji. Wizja podjazdów wobec ówczesnego zmęczenia wydrążyła dziurę w jego głowie. Głowa to jednak Twój największy przeciwnik, z którym targujesz się przez większość czasu. Przegrałem taką walkę podczas Pięknego Zachodu w tym roku. Znam ten ból. Dzień "po" jest największy.

z Tomkiem, ruszając z Kleszczowa - fot.Łukasz

W drugą noc wjechaliśmy już tylko z Tomkiem. Szybka ciepła herbata na stacji Oltan w Kodrąbiu ( 670km, 22:00) - na wysokości Radomska, co oznaczało, że zbliżamy się do Parku Krajobrazowego Orlich Gniazd i zaczynają się górki. Tomasza mocno morzył sen i w Karlinie na przystanku zaliczyliśmy 15min power-nap. Tomek tylko zamknął oczy i już chrapał - a ja przez to  ponownie nie zasnąłem, ale także ponownie takie 15min dodało mi energii i świeżości. Górki zbiły średnią prędkość do 15-18kmh co bardzo denerwowało, ale noc sprawiała, że nie mogliśmy w pełni korzystać ze zjazdów jednocześnie nie ryzykując wywrotką. Slovanft w Bystrzanowicach był już zamknięty, a odjeżdżanie 8km od trasy do Ogrodzieńca nie wchodziło w grę - niska temperatura pozwalała na oszczędne gospodarowanie płynami. W okolicach Ryczowa zaliczyliśmy jeszcze jeden i ostatni 10min power-nap - na przystanku, no bo gdzie indziej? W poniedziałek 11.09. o 06:00 wjechaliśmy na CirlcleK do Olkusza (800km). Sprawdziłem pozycję Marcina i okazało się, że ponownie zdecydował się skorzystać z noclegu w Kluczach przed Olkuszem.

3. Dzień #3 i ostatni

W Olkuszu poświęciliśmy godzinę na śniadanie, przebieranie, smarowanie i... kolejkę do toalety. To była kolejna stacja na liście wielu uczestników - zaraz przy trasie i obok McDonalda. 

tuż przed wznowieniem w Olkuszu

O 7:00 ruszyliśmy z Tomkiem w kierunku gór. Mój plan zakładał, że Olkusz opuszczę o 02:00, tak więc miałem 5h opóźnienia. Gratulowałem sobie w myślach, że prawidłowo oceniłem swój plan jako nierealny. Mówiłem już, że głowa to wredna łajza ? Nie wiem co się stało, ale od Olkusza poczułem nową moc. Jakby ktoś mi podał kofeinę i to dożylnie. Noga podawała, jasno i sucho, więc na zjazdach dokręcałem. Tailfin płakał, ale nie miał wyjścia - musiał wytrzymać to wszystko. Gnałem i w myślach modliłem się "żeby tylko nie zaliczyć gleby". Pierwsze wzniesienia przed Wadowicami pokazały mi moje miejsce w szeregu i umocniły w przekonaniu, że nie ma sensu targać do mety całego szpeju. Wiedziałem już, że trzeciej nocy nie będzie i część sprzętu zgodnie ze scenariuszem, który miałem w zanadrzu, mogę wysłać InPostem z Wadowic do domu. Jest to całkowicie zgodne z zasadami samowystarczalności i nie jestem jedyny, który tak postąpił. Odpuściłem też BP w Zagórzu i tym sposobem dojechałem o 9:50 do BP w Wadowicach (862km) po drodze mijając kilku uczestników. W Wadowicach z 7,5kg ekwipunku zrobiło się ca. 4kg - nie wszystko wysłałem, część przecież zjadłem po drodze. Z późniejszych rozmów z obserwatorami mojej kropki wynikało, że wysiłki te były widoczne w statystykach i powoli awansowałem w tabeli wyników. Co absolutnie mnie nie interesowało w trakcie jazdy. Wystartowałem żeby zmierzyć się ze swoimi słabościami i wspomnianą łajzą siedzącą w głowie. Smarowanie dupska niewiele już dawało, a widok krwi na palcach nie pomagał, dlatego ostatni raz to zrobiłem. Dodatkowo zmęczenie i adrenalina chyba odcięły częściowo przewodnictwo nerwowe z tamtych okolic i już nie bolało. Z jednej strony to dobrze, z drugiej nie chciałem żeby stan ten pozostał ze mną na zawsze. Dojechał do mnie Tomek, który troszkę oszczędniej pokonywał trasę od Olkusza. Razem zrobiliśmy ściankę przy zaporze Świnna Poręba i o 12:00 zaliczyliśmy stację w Suchej Beskidzkiej (891km). Planowo miałem tam być o 8:00, zatem moje opóźnienie względem planu stopniało z 5h do 4h na odcinku 90km w terenie górzystym. To mnie dodatkowo napędzało, ale i przerażało bo moja motoryka po dwóch nieprzespanych nocach nie była najlepsza. Niestety od tego momentu zgubiłem Tomka, jak się okazało zgubił trasę i musiał się nadrabiać. Przez chwilę jechałem w pobliżu Krzysztofa, którego straciłem z horyzontu na podjazdach makowskich w okolicy Jabconiowej. Odpuściłem dwie kolejne stacje w Naprawie i Rabie Wyżnej. Temperatura po raz kolejny przekraczała 25℃, to nie była dobra decyzja - zasuszyłem się. Tyle godzin panowałem nad tematem, a 50km przed metą kręciłem z zaschniętymi ustami. Brawo ja! Koncertowo sobie podciąłem skrzydła. Dodatkowo przestawała mi działać lewa klamkomanetka. Żeby zmienić bieg na wyższy musiałem najpierw podciągnąć klamkę hamując przednim hamulcem i dopiero wypchnąć ją w prawo. Czułem jak wizja ręcznego zrzucania łańcucha przed każdym podjazdem i z powrotem na zjazdach staje się faktem. FUCK! - "to se ku...a polatałem".  W takim właśnie klimacie o 15:45 dotarłem do Czarnego Dunajca (960km). Czułem, że bomba wdrapuje się po moich plecach, zachęca do dłuższego postoju, odpoczynku przed ostatnimi wspinaczkami za Poroninem, a przed Murzasichlem. Uzupełniłem płyny, zjadłem hot-doga i 7days'a. Pokazując środkowy palec bombie -  a może to był kierowca białego passata, który mnie potrącił lusterkiem ? 🤔 - ruszyłem dalej. Na tym etapie byłem już tylko 1,5h poza planem. To napędzało i pomagało walczyć z głową i bombą, która nie odczytała mojego znaku i dalej ze mną jechała - hmmm, czyli jednak to był kierowca... Jadłem wszystko co miałem. Żel za żelem, ostatni mały serek-parmezanek, żeby dołożyć tłuszczy poza węglami. Piłem -  wręcz wlewałem w siebie elektrolity. Podjazdy powyżej 10% piekły niemiłosiernie. Długi podjazd przed miejscowością Ratułowy wyrył się w moich mięśniach. Mimo to odpuściłem Orlen w Poroninie - nie chciałem dociążać się płynami, wiedziałem, że w Murzasichlu mam Lewiatan. Przynajmniej na tamtym etapie w to wierzyłem. Mimo odchudzenia ekwipunku i wysuszenia zapasów było ciężko. Ścianka 18% pod hotelem Kasprowy wyzygzakowana, ale podjechana. To cholernie cieszyło, dodawało wiary. Efekty tankowania kalorii i elektrolitów nadeszły w idealnym momencie. W Murzasichlu (987km, 17:21) miał być Lewiatan, niestety nie odnalazłem, zatankowałem płyny w jakiejś pizzerii. Dwie butelki 0,25L zimnej wody wylałem na głowę, ostatnie podjazdy zagotowały nie tylko nogi, ale i czerep. Byłem tylko 25min poza moim nierealnym przecież planem. A może jednak realnym? wtedy przeleciało mi to przez myśl. Sam się w myślach skarciłem. Wiedziałem już, że najgorsze za mną, że za chwilę przyjemny 4km zjazd i ostatni 5km umiarkowany (5-6%) podjazd do mety w schronisku Głodówka. Śladu po bombie nie było, energia i szaleństwo za to były. Odświeżony zimną wodą mknąłem 50kmh na wspomnianym zjeździe. Rozpoczął się ostatni podjazd, chciałem dokręcić na koniec żeby udowodnić sobie, że byłem w błędzie i źle oceniłem realność planu. 

dojeżdżając do Głodówki - fot. Mieczysław the Faser

Ciągłe zakłady z własną głową - wieczne kasyno. Stanąłem w korby żeby trochę podciągnąć moc i w tym momencie poczułem 2 ostre strzały w prawym przywodzicielu - od pachwiny do kolana. Skurcz! na ostatniej prostej, 4km przed metą. Zasrany skurcz... Masakra, energia jest, psycha jest, a tutaj skurcze. Przecież piłem elektrolity, soliłem bidon. O co chodzi? Odpuściłem wstawanie, zmieniając kadencję i biegi po 57h i 12min dojechałem na granicy skurczu do mety - ostatecznie będąc 67-y i wyprzedzając plan o 12min. Miałem siłę i motywację jechać dalej. Nie miałem bomby, nie trząsłem się z wyczerpania, nie chciałem skakać w przepaść, nadal mogłem patrzeć na rower i nie przeklinałem swojej decyzji o starcie. 





meta ;)

Sprawdziłem tezę z motto wyścigu. Czy czuję się z tego powodu wyjątkowo? raczej nieCzy pojechałbym ponownie? tak. Czy kiedyś to zrobię? na pewno!

4. Podsumowanie i wnioski

- Cele.  Nadrzędnym celem było ukończenie dystansu 1000km - rekord życiowy. Idealnie jeżeli udałoby się w limicie czasu (72h). O realizacji "nierealnego" planu nawet nie myślałem. Mimo to zrealizowałem to w ponad 100% przyjeżdżając na metę 12min przed planem - to jest największy mój sukces w ultra. Ciekawostka: Wjeżdżając na metę myślałem, że jestem 1h17min poza planem -  przez błąd w formule w excelu, który wykryłem dopiero dzisiaj pisząc ten post (15.10.23) - miłe zaskoczenie 😎 Mikro-celem było podjechanie wszystkiego z siodła - po Beskidzm Zbóju uwziąłem się na podjeżdżanie, deptanie i zyzgzakowanie, ale z siodła. Cieszę się, że to także zrealizowałem.

- Czas jazdy:  brutto= 57h12min; netto= 45h40min -> postoje = 11h32min (~20%)  => jak zwykle za dużo. Czas brutto pierwszego zawodnika to 36h25min. Brak snu przez 2 noce pod rząd jest wyzwaniem, ale "robialnym". Niepozorne power-nap'y ładują baterie nawet jeżeli nie zaśniesz. Wybierać w przyszłości alternatywne stacje i sklepy do tych oczywistych, które wybierze większość - oszczędzę czas i nerwy.

- Ubrania. Niepotrzebnie wiozłem sporo rzeczy - teraz już to wiem. Wiem też, że 200-300km trasy można praktycznie bez żadnego ekwipunku zrobić. Rapha Brevet Insulated - mega uniwersalna. Pedaled nogawki - trochę za ciepłe na >10C, za to Assos nogawki 3/4 - idealne, tak samo jak rękawiczki Assos spring/fall długie - w nocy mistrzostwo. Oksy Oakley Sutro photochromatic - warto wydać na to kasę. Bibsy Assosa GTO i GTC - nie miałem lepszych na tyłku - piszę to świadomie mimo ran wyrytych przez GTC, ale to z mojego błędu - trzeba zabierać używane na takie dystanse i będzie git.

- Bikefitting. Jedyny problem to buty - Shimano XC902 Sphyre - poprzedni model w tym samym rozmiarze dał się dobrze ustawić i nie był za duży. Ten model zostawia sporo luzu, ciężko ustawić (kliny, podkładki etc.) i ostatecznie jakiś ucisk na nerw miałem - po 5 tygodniach nadal nie czuję części dużego palca prawej stopy. Poza tym pozycja super ! nic nie zmieniam

- Suplementacja. Ładowanie węgli i białka na stacjach sprawdziło się bardzo dobrze. Gdzie tylko się dało 7days/kanapka + pitny jogurt + monster z cukrem!  Dodatkowo żele SIS i przed nocą kawa. Woda i własne elektrolity. Nic więcej nie potrzeba - no może trzeba pamiętać żeby pić i czasami wdusić z rozsądku w siebie żel. Ciepły posiłek jak były warunki, czas i przede wszystkim jak był dostępny. Łączny koszt jedzenia i picia na stacjach zaskoczył: 580 PLN. Skurcze to efekt zaniżonej dawki elektrolitów - stosowałem zbyt duże rozcieńczenie. De facto spożywałem hypo-tonik, a nie izotonik. Dzięki temu byłem bardzo dobrze nawodniony, ale sole mineralne sukcesywnie wypłukiwałem. W upalnych chwilach stosowałem podwójną dawkę, ale wtedy co 7-10km musiałem robić pit-stop żeby nerki pozbyły się zbyt dużej ilości elektrolitów z organizmu (2x dawki = hipertonik). Wydaje się to proste do naprawy.

Sprzęt spisał się wyśmienicie. Sam rower i jakość serwisu przedstartowego super! Opony i dętki przejechały cały sezon i widać dalej mają ochotę śmigać. Tailfin mistrzostwo! nic się nie buja, dostęp jest łatwy i szybki bez konieczności wyjmowania wszystkiego żeby dostać się do dna. 

Rower: Pinarello Paris MY'21, Ultegra mechaniczna R8000, łańcuch DuraAce, Momum Ceramic Wax, owijka ENVE, siodło MOST, kiera + aero PRO ski bend
Koła: Fulcrum ALU 42mm, piasty Fulcrum, opony GP5000 + dętki - najtańsze decathlon 😎, 8k nalotu w chwili startu
Oświetlenie: MOON Storm PRO, Bontrager ION + Flare RT, Garmin Varia, zapas Lezyne na CR2032, czołówka Nitecore
Nawigacja i sensory: Garmin Edge 830, HRM PRO+, Garmin Rally XC200 
Torby: Tailfin, Apidura Race Top Tube Long, Apidura Food Pouch + drugi paśnik od organizatorów MPP z pakietu startowego