Tym razem mój kropek poruszał się po trasie ultramaratonu górskiego Beskidzki Zbój 2023 – dystans hobby 220km / 3 600m przewyższeń – było to pierwsze poważniejsze zderzenie z górami jako, że podczas ostatniego ultra - Piękny Zachód 701km - zaliczyłem DNF tuż przed prawdziwą „sekcją górską”.
Na mój dystans 220km (a były trzy) zapisało się 15-tu śmiałków, prognozy pogody nie przeczytało i na starcie stanęło13-tu, z czego 12-tu dojechało do mety.
Zdecydowałem się na ten maraton za namową Trenera, ale także ze względu na szczególny tryb maratonów organizowanych przez Koło-Ultra. Mianowicie brak punktów kontrolnych i samowystarczalność.
Trochę dłuższa wersja: Od startu lecieliśmy w grupach, moja urwała mnie na ściance w Szarym koło Milówki (45km). W sumie cieszyłem się, bo chłopaki ewidentnie mieli kopyta do wspinania w przeciwieństwie do mnie. Nasza rozłąka nie trwała jednak długo, bo już na 75km w Istebnej złapałem ich na Orlenie. Wspólnie pociągnęliśmy do granicy z Czechami (85km). Od granicy poczułem nową energię. Dokręcałem na zjazdach, na płaskim korzystałem z lemondek, które były przedmiotem żartów podczas podjazdów. Na pierwszych kilometrach Czech minąłem pierwszego (o czym wtedy nie wiedziałem) zawodnika, który miał awarię i czekał na żonę - jedyny DNF tego eventu. W okolicach 100km wjechałem na teren Słowacji - wspomnianego wcześniej piekarnika. Trochę więcej płaskich terenów pozwalało mi korzystać z lemondek. Żar lał się z nieba, a jakkolwiek rzadziej występujące podjazdy, piekły przez to mimo wszystko okrutnie. Nie było już tak stromych ścianek, ale długie i zróżnicowane nachyleniem odcinki o średniej 6-9% też dawały mocno w kość - szczególnie w takich warunkach pogodowych.
Camelbak na plecach i dwa bidony zalewałem na full jak tylko była okazja, bo niestety sklepy w większości były zamknięte. Podczas zatrzymań starałem się podejrzeć jak dużo tracę do zawodników przede mną. Wg wskazań trackingu na 180km miałem 2 zawodników 10-12km przed sobą - wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tracking pokazuje głupoty. Za mną 7-10km było kolejnych dwóch. Nie ukrywam, że to mnie motywowało, żeby utrzymać trzecią pozycję do mety. Tankowałem, jadłem i cisnąłem. Odpuściłem uzupełnianie zapasów na granicy SK-PL (200km). Jak się później okazało mimo to na granicy moja kropka zamarła - tak jakby znała mój pierwotny plan uzupełniania zapasów 😉. 7km przed metą na drodze z Ujsołów do schroniska przeczytałem SMS'a od Trenera "ruszaj!". Wtedy nie bardzo wiedziałem dlaczego to napisał, przecież cały czas jechałem..!?! Wiadomość zinterpretowałem, że mam na plecach pościg i moje trzecie miejsce zaczyna mi uciekać. Przycisnąłem i po chwili złapał mnie skurcz. Prawy przywodziciel, od kolana do pachwiny po wewnętrznej stronie. Chciałem zerknąć na kropki na trackingu i oszacować ile mam czasu na pozbieranie się - lipa, nie było sieci. Chwila masowania, wszystko co miałem wypiłem, docisnąłem żelem. Powoli tocząc się 15kmh i oglądając co minutę przez ramię czy już mnie dochodzą Ci dwaj z tyłu, po 10h 27min wjechałem na metę. Nikt się mnie nie spodziewał, bo moja kropka dalej biesiadowała na granicy - 20km od mety. Jak się okazało dojechałem pierwszy i te dwie kropki przede mną de facto były ponad godzinę za mną. Taki trackingowy psikus...
Dla mnie to szczególny wynik, bo do tej pory nigdy nie osiągnąłem (osobiście lub drużynowo) tzw. „pudła”... No to już mam!!!
Szczególne podziękowania kieruję do Trenera - Radosław Rogóż #ultratrack – spiritus movens mojej próby sił w górach, wyciskacz potu i watów podczas treningów, a do tego odblokowywacz psychy, która w ultra ma dużo większe znaczenie niż mięśnie i generowane waty. Dzięki!
Żeby po moich kontuzjach kończyny dalej się kręciły zadbali i nadal czuwają: